Najnowsze informacje o LBS i lokalnej Polsce
16 marca 2015 r.
Dlaczego ludzie głosują na skompromitowanych polityków?
Nawet dotkliwy kryzys wizerunkowy nie musi być śmiertelny dla polityka. W ostatnich wyborach sukcesy odnosili bohaterowie lokalnych afer, którym odmawiano moralnego prawa do udziału w życiu publicznym.
Jesienne wybory samorządowe komentowano głównie w kontekście ewidentnej wpadki, związanej z awarią systemu informatycznego PKW. Później przedmiotem dyskusji stały się oskarżenia o sfałszowanie wyników, formułowane przez największą partię opozycyjną. Nieco rzadziej poruszany był wątek dość istotnych różnic między sondażową prognozą wyborczą a rzeczywistymi rezultatami głosowania, które z kilkudniowym opóźnieniem podała Państwowa Komisja Wyborcza (część komentatorów zinterpretowało je - chyba nazbyt pochopnie - jako kompromitację IPSOS-u i jego metody badawczej). Część publicystów podnosiła również kwestię niedociągnięć proceduralnych i technicznych, jakich - w ich opinii - miała dopuścić się Komisja, a które skutkować miały wysokim odsetkiem głosów nieważnych, zwłaszcza w wyborach do sejmików wojewódzkich. Te skądinąd istotne problemy systemowe, a także - co warto podkreślić - dramatyczna nieumiejętność komunikowania się z opinią publiczną przez PKW skutecznie "przykryły" dyskusję o przebiegu kampanii i rezultatach głosowania, które w wielu miastach i gminach okazały się dość zaskakujące. Z pewnością warto zwrócić uwagę na pewien szczególny aspekt ostatnich wyborów, mianowicie mniej lub bardziej spektakularne sukcesy kilku lokalnych "polityków po przejściach". Takich, którzy doświadczyli - wydawałoby się - katastrofalnych kryzysów wizerunkowych, przez co znacząca część mediów oraz opinii publicznej uznała ich za skompromitowanych, wręcz niezasługujących na miejsce w życiu publicznym. Ci skazywani na porażkę bohaterowie medialnych afer lub skandali obyczajowych powrócili w roli zwycięzców lub uzyskali relatywnie wysokie poparcie społeczne, co pozwala im poważnie myśleć o kontynuowaniu kariery politycznej.
Burmistrz przyłapany w służbowym aucie
Przykłady? Przyjrzyjmy się wydarzeniom z podwarszawskiego Błonia, gdzie wybory wygrał dotychczasowy burmistrz Zenon Reszka (zdecydowane zwycięstwo w pierwszej turze z poparciem 61 proc. głosujących, ponadto jego komitet uzyskał większość w radzie miasta i gminy). Kilka dni przed wyborami Super Express opublikował artykuł i nagranie, na którym widać burmistrza uprawiającego seks z przybraną wnuczką w służbowym aucie. Uderzenie było bardzo silne - niezwykle pikantna w swoim wydźwięku publikacja stała się okładkowym tematem, zilustrowano ją zdjęciami, a fragment filmu można było obejrzeć na stronie internetowej dziennika. W ten sposób sprawa stała się znana szerszej publiczności, chociaż na poziomie lokalnym od kilku miesięcy była ona tajemnicą poliszynela - nagranie krążyło między ludźmi i, co zrozumiałe, stało się obiektem plotek i dosadnych komentarzy.
Przez dłuższy czas wydawało się, że ten skandal obyczajowy pogrzebie szanse burmistrza na reelekcję, zwłaszcza, że zdystansowali się od niego członkowie najbliższej rodziny. Dopóki sprawa funkcjonowała "w drugim obiegu", ewidentnie szkodziła głównemu bohaterowi. Obserwatorzy miejscowej sceny byli przekonani, że dotychczasowy włodarz w dniu wyborów będzie mieć duże kłopoty, a już na pewno nie dojdzie do rozstrzygnięcia w pierwszej turze. Wydaje się, że momentem krytycznym stała się właśnie publikacja Super Expressu. W dniu jej emisji w Błoniu dziennik był trudno dostępny (plotkowano, że ktoś wykupił cały nakład kolportowany na lokalnym rynku), a na mieście pojawiły się plakaty wyrażające solidarność i współczucie wobec burmistrza (m.in. padały argumenty, że nagrano go w sytuacji prywatnej, niezwiązanej z pełnioną funkcją publiczną). W tej sprawie przewija się również wątek lokalnych mediów: otóż kilka dni przed wyborami policja weszła do redakcji Głosu Naszego Błonia, który planował publikację na temat lokalnej seksafery. Sprawa poruszyła część dziennikarskiego środowiska, ponieważ skonfiskowany został sprzęt i nośniki, na których znajdował się nowy numer pisma, co było równoznaczne z uniemożliwieniem jego wydania.
W tak nieprzyjemnej atmosferze wynik głosowania wydawał się być wielką niewiadomą. Ku zaskoczeniu części opinii publicznej w wyborczą niedzielę Reszka odniósł jednak spektakularny sukces, który mógłby stać się przedmiotem pogłębionych badań socjologicznych. Dlaczego tak się stało? Czyżby publikacja Super Express-u paradoksalnie przyczyniła się do jego zwycięstwa? Co wydarzyło się w głowach mieszkańców kilkadziesiąt godzin przed głosowaniem, kiedy Błonie znalazło się na ustach całej Polski? Czy lokalna społeczność poczuła się ośmieszona, zaatakowana, a nawet postawiona w stan oskarżenia i - w odruchu obronnym - stanęła po stronie swojego burmistrza? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi, dopóki nie przeprowadzi się gruntownych analiz. Jednak doświadczenie i intuicja wskazują, że sposób ujawnienia afery, a zwłaszcza nadanie jej wydźwięku ogólnopolskiego mogło być punktem zwrotnym kampanii.
Rażące nieprawidłowości czy drobne niedociągnięcia
Drugim ciekawym przypadkiem jest zwycięstwo komitetu byłego burmistrza warszawskiego Bemowa Jarosława Dąbrowskiego w wyborach do rady dzielnicy. Dąbrowski ze swoimi ludźmi z miejscowej PO rządził tutaj od roku 2006, a siedem lat później - w glorii świetnie zapowiadającego się polityka - powołano go na funkcję wiceprezydenta Warszawy. W kwietniu 2014 roku odszedł z tego stanowiska w atmosferze skandalu, ponieważ jeden z byłych współpracowników z Bemowa (wówczas wiceburmistrz dzielnicy) oskarżył go o liczne nieprawidłowości, m.in. o nepotyzm i wykorzystywanie stanowiska. W ten sposób rozpoczęła się głośna "afera bemowska", która mogła zakończyć jego błyskotliwą karierę. Prezydent Warszawy zarządziła kontrolę w bemowskim ratuszu, wszczęte zostało również śledztwo prokuratorskie. Podejrzewano przekroczenie uprawnień przez urzędników, zawieranie fikcyjnych umów cywilno-prawnych, niezgodne z przepisami wykorzystywanie samochodu służbowego, niewłaściwe traktowanie pracowników, tworzenie fikcyjnych etatów, poświadczenie nieprawdy w dokumentach, a także przyjęcie korzyści majątkowej. W mediach pojawiały się również wątki dotyczące niezgodnego z prawem korzystania z zakupionego za pieniądze podatnika sprzętu elektronicznego, a także wymuszania od członków zarządu dzielnicy nagród w celu sfinansowania działań promujących lidera.
Po tych oskarżeniach do dymisji podał się cały zarząd Bemowa, który zastąpiono ludźmi rekomendowanymi przez warszawską PO. Stanowiska w administracji samorządowej utraciła wówczas grupa osób powiązanych z Dąbrowskim, który tym samym doświadczył niezwykle silnego kryzysu wizerunkowego. Sprawę szeroko komentowały największe stołeczne media, przy czym wydźwięk tych publikacji był zdecydowanie negatywny dla głównego bohatera. Również współpracownicy Hanny Gronkiewicz-Waltz zajęli dość jednoznaczne stanowisko, m.in. powołując się na wyniki przeprowadzonej przez ratusz kontroli, która - ich zdaniem - miała wykazać "rażące nieprawidłowości". Ostatecznie Dąbrowski wraz z grupą współpracowników opuścił Platformę Obywatelską, przystępując do kontrataku. Założył własny komitet i szybko rozpoczął nadzwyczaj intensywną kampanię. Warszawskie media informowały, że cała dzielnica została obklejona nielegalnymi plakatami Dąbrowskiego. Jego ekipa wydawała własne pismo, bardzo krytyczne wobec oponentów, które m.in. opublikowało przed wyborami wyniki badania preferencji politycznych (korzystne dla komitetu Dąbrowskiego).
W tym kontekście szczególnie ciekawa wydaje się przyjęta przez ludzi Dąbrowskiego strategia komunikacyjna. Warto zaznaczyć, że już w okresie sprawowania władzy na Bemowie potrafili oni skutecznie zabiegać o autopromocję. Po ujawnieniu oskarżeń obrali taktykę bagatelizowania lub zaprzeczania wszelkim zarzutom, konsekwentnie przekonując opinię publiczną, że za ich rządów nie było żadnej afery, a cała sprawa jest intrygą uknutą przez politycznych przeciwników wewnątrz PO. Dla kontrastu silnie akcentowane były zasługi ekipy Dąbrowskiego dla rozwoju Bemowa (niezależnie od sympatii czy antypatii trzeba przyznać, że w latach 2006-2013 dzielnica rozwijała się dynamicznie). Sprawnie zagrano na rozpoznawalności lidera, ponieważ - co należy podkreślić - w tej kategorii Dąbrowski bije konkurentów na głowę. Zbudowano również skojarzenia z pełnioną przez niego funkcją w lokalnym samorządzie, co znalazło odzwierciedlenie w nazwie komitetu: "KWW Jarosław Dąbrowski burmistrzem dla Bemowa". Innym ciekawym zabiegiem była próba pozycjonowania się jako bezpartyjny, oddolny, lokalny komitet, co niejako wpisywało się w ogólnowarszawski (i nie tylko) trend wzrastającego zainteresowania działalnością tzw. ruchów miejskich i ich aktywistów. W ten sposób grupa ludzi do niedawna sprawujących władzę z rekomendacji największego w Polsce ugrupowania odcięła się nie tylko od bieżących "intryg partyjnych", ale również rozpoczęła totalną krytykę samego zjawiska upartyjnienia samorządu terytorialnego. Co ciekawe, przejście do opozycji wobec partii rządzącej nie oznaczało ostatecznego zerwania z HGW, co można zinterpretować jako próbę pozyskania, a raczej utrzymania części dotychczasowego elektoratu PO, ale również jako taktyczny manewr, którego celem było wykreowanie przestrzeni dla ewentualnego porozumienia po wyborach (wydawana przez komitet Dąbrowskiego gazeta Bemowo News+ napisała przed wyborami: "Bemowo wybiera sprawdzonych: Hanna Gronkiewicz-Waltz dla Warszawy, Jarosław Dąbrowski dla Bemowa"). Przysłane przez Platformę nowe władze dzielnicy określano mianem "desantu z powiatu wołomińskiego", punktując ich podwarszawskie pochodzenie i - co za tym idzie - domniemaną nieznajomość lokalnych problemów ("tymczasowe władze Bemowa spoza Bemowa"). Bardzo sprawnie rozegrana została również kwestia umorzenia przez prokuraturę jednego z wątków "afery bemowskiej" (dotyczącego rzekomego wymuszania nagród od członków zarządu dzielnicy), co ludzie Dąbrowskiego przedstawili jako ewidentny sukces i pierwszy dowód swojej niewinności ("jedyne merytoryczne rozstrzygnięcie w tej sprawie"), choć było wiadomo, że śledztwo dotyczące pozostałych zarzutów nadal jest prowadzone.
Na przebieg kampanii zdecydowanie wpłynęła również bezprecedensowa sprawa rezygnacji pięciorga kandydatów PO do rady dzielnicy w jednym z okręgów wyborczych. Po upływie terminu rejestracji list oświadczyli oni, że nie wezmą udziału w wyborach "z powodów osobistych", skutkiem czego PKW unieważniła całą listę PO w tym okręgu. Tym samym szanse Platformy na zwycięstwo w dotychczasowym mateczniku drastycznie zmalały. Choć nikt nie przedstawił twardych dowodów, media spekulowały, że rezygnacja wspomnianej grupy kandydatów była efektem intrygi ludzi Dąbrowskiego. Warto dodać, że przez wiele miesięcy część warszawskich mediów (szczególnie aktywna była Gazeta Stołeczna) zajmowała dość jednoznaczne stanowisko, stanowczo zniechęcając do głosowania na byłego burmistrza, ostro punktując jego potknięcia, niemal odmawiając mu moralnego prawa do udziału w życiu publicznym. Tuż przed wyborami Dąbrowski opublikował sarkastyczny list otwarty do redakcji Gazety, "w związku z (jej - przyp. aut.) szczególnie obiektywnym zaangażowaniem w sprawy Bemowa", w którym podnosił kwestię publikacji "wezwania do niegłosowania na jego kandydaturę". Ostatecznie "KWW Jarosław Dąbrowski burmistrzem dla Bemowa" odniósł jednak zwycięstwo, uzyskując 9 mandatów (PO i PiS - po 7, a Bemowska Wspólnota Samorządowa - 2). Po kilku tygodniach powyborczych negocjacji zanosiło się na lokalną wersję POPIS-u, jednak ostatecznie władzę na Bemowie przejęli ludzie Dąbrowskiego, przeciągając na swoją stronę część radnych PO (z tego powodu władze partii rozwiązały bemowskie struktury Platformy). Dąbrowskiemu przypadł fotel przewodniczącego rady dzielnicy, a burmistrzem został jego wieloletni współpracownik Krzysztof Zygrzak (były rzecznik i wiceburmistrz Bemowa). Co ciekawe, był to już drugi sukces Dąbrowskiego, osiągnięty po przedwyborczym kryzysie medialnym. W roku 2010 nie zaszkodziły mu liczne publikacje, w których zarzucano mu, że - poza obowiązującą kolejnością - przyznał matce swojej przyjaciółki mieszkanie komunalne.
Teflonowość lokalnych polityków
Jak pokazują powyższe przypadki, nawet z bardzo poważnego kryzysu da się wyjść obronną ręką. Ten sukces bywa relatywny, bo czasami można w ten sposób zinterpretować samo przetrwanie na politycznej scenie. Oczywiście takich przykładów jest znacznie więcej. Wystarczy wspomnieć choćby o byłym prezydencie Olsztyna Czesławie Małkowskim, który uzyskał znakomity wynik i tylko dzięki nadzwyczajnej mobilizacji swoich oponentów nie wygrał w drugiej turze. Albo przypadek znanego z seksualnych podbojów posła Piotra Szeligi, którego prawie 30 proc. wyborców widziało w roli burmistrza Biłgoraja (w drugiej turze). Znany z kłopotów z wymiarem sprawiedliwości prezydent Gorzowa Tadeusz Jędrzejczak przez wiele lat cieszył się wysokim poparciem. Tym razem wprawdzie nie został ponownie wybrany i musiał odejść z zajmowanego stanowiska, jednak równocześnie obywatele powierzyli mu mandat radnego sejmiku wojewódzkiego.
Podsumowując, warto przemyśleć, co z tego wynika w bardziej ogólnych kategoriach analitycznych. Na podstawie bogatego materiału empirycznego możemy sformułować co najmniej kilka hipotez czy potencjalnych interpretacji. Przede wszystkim warto zadać pytanie o rozpowszechnienie wiedzy na temat wysuwanych wobec niektórych polityków oskarżeń. Innymi słowy, należałoby zweryfikować, czy wyborcy w ogóle wiedzieli o tych zarzutach. Zapewne nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi, bo każdy przypadek jest inny, jednak trudno wyobrazić sobie, że np. mieszkańcy niewielkiej gminy Błonie nie słyszeli o aferze obyczajowej z udziałem swojego burmistrza. A zatem z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że przynajmniej część wyborców głosowała ze świadomością, że popierani przez nich kandydaci są bohaterami skandalu.
Dalej narzuca się kwestia percepcji tych oskarżeń, zwłaszcza społecznego uznania ich wiarygodności, a więc tego, czy mieszkańcy uważają je za prawdziwe, naciągane lub wręcz zmyślone. Tu należy chyba dopuścić różne interpretacje, jednak wyraźnie widać, że - z punktu widzenia osób atakowanych - kluczem do zwycięstwa jest podważenie tej wiarygodności (na co dobitnie wskazuje przykład bemowski). Z pewnością jest to również przyczynek do dyskusji na temat społecznego zaufania do mediów.
Wreszcie, mimo posiadania wiedzy o udokumentowanych grzechach rządzących, część obywateli może skonstatować, iż w istocie dotyczą one kwestii pobocznych lub też całkowicie niezwiązanych z wypełnianiem funkcji publicznych. Dotyczy to zwłaszcza skandali obyczajowych, które - przy odrobinie dobrej (?!) woli - mogą być postrzegane jako sprawy prywatne, a zatem niejako wyłączone poza nawias debaty publicznej. Idąc tym tropem, pewna grupa wyborców skłonna jest uznać wykorzystywanie tego rodzaju argumentów za przejaw "brudnej kampanii" i - w odruchu współczucia lub po prostu z przekory - głosuje na kandydata, który jest przedmiotem ataku.
Możliwa jest jeszcze inna interpretacja, oparta na założeniu, że pewna część elektoratu nie ma większych złudzeń, ani specjalnie nie oczekuje, że osoby publiczne powinny być kryształowymi wzorami uczciwości i moralnego prowadzenia się. Zapewne wiąże się to z generalnym wizerunkiem polityki, postrzeganej w sposób skrajnie negatywny przez liczną grupę obywateli (podczas badań socjologicznych budzi ona skojarzenia np. z "bagnem" lub "złodziejstwem"). Rozpowszechnione są przecież opinie, że "wszyscy kradną", a głównym motywatorem aktywności w życiu publicznym jest możliwość "nachapania się". Wielu Polaków podziela pogląd, że trzeba "być trochę świnią", aby odnieść sukces, a nawet w ogóle przetrwać w polityce. Przy tak obniżonych standardach i oczekiwaniach trudno się dziwić, że ludzie mają skłonność do wybaczania zachowań, było nie było, przekraczających normy społeczne. Zwłaszcza, gdy sprawy ich miejscowości wydają się zmierzać w dobrym kierunku. W wielu miejscach w Polsce obywatele widzą liczne inwestycje sfinansowane ze środków europejskich, co może być postrzegane jako efekt dobrego rządzenia, a - w konsekwencji - pracować na sukces lokalnych liderów. Zachodzący w głowach ludzi proces decyzyjny można interpretować w kategoriach bilansu zysków i strat: wprawdzie mój burmistrz ma na sumieniu różne sprawki, ale przynajmniej miasto się rozwija - zdaje się myśleć pewna grupa wyborców.
Co oczywiste, największe szanse na przełamanie dotkliwego kryzysu wizerunkowego mają silni, rozpoznawalni politycy, za którymi stoją sukcesy, doświadczenie, wysokie poparcie, silne struktury organizacyjne, zasoby ludzkie oraz - nazwijmy rzecz po imieniu - odpowiednie środki finansowe. W skrajnych przypadkach "teflonowość" niektórych aktorów sceny politycznej może być rezultatem działania stworzonych przez nich układów - lokalnych sieci formalnych i nieformalnych powiązań. Nie zapominajmy, że sprawowanie władzy wiąże się z dystrybucją etatów i zamówień publicznych, co ma ogromne znaczenie, zwłaszcza w regionach o trudnej sytuacji na rynku pracy, jak również w małych społecznościach, gdzie instytucje samorządowe należą do największych pracodawców.
Z pewnością duże znaczenie ma autorstwo, a także rodzaj wysuwanych oskarżeń. Na zachowania wyborcze wpływa również ich kaliber, a także siła rażenia, mierzona intensywnością funkcjonujących w dyskursie publicznym zarzutów. Jak pokazują ostatnie wybory, zmasowane uderzenie w kandydata może okazać się przeciwskutecznym. Innymi słowy, komunikaty nazbyt często powtarzane, o wyjątkowo ostrym wydźwięku mogą być odbierane jako niewiarygodne. Kluczowe są również nośniki. Brutalnie rzecz ujmując, łatwiej skompromitować politycznego przeciwnika za pośrednictwem kanałów nieformalnych niż poprzez frontalny atak w mediach głównego nurtu. Nadanie lokalnej aferze wymiaru ogólnopolskiego wcale nie musi działać na niekorzyść osoby atakowanej, a w pewnych okolicznościach może ją wzmacniać.
Ktoś mógłby odebrać kilka powyższych uwag jako zestaw praktycznych rekomendacji z obszaru zarządzania kryzysowego, użytecznych dla skompromitowanych kandydatów i ich spin doktorów. Okazuje się bowiem, że nawet spektakularny kryzys medialny niekoniecznie musi być śmiertelny dla polityka. Co więcej, zręczne działania mogą go przekuć w sukces wyborczy, wbrew mediom, znaczącej części opinii publicznej, środowisku politycznemu, a nawet najbliższej rodzinie. To jednak nie wszystko. Opisywane zjawiska trzeba widzieć w znacznie szerszej perspektywie, obejmującej całokształt samorządności lokalnej w naszym kraju. W tym ujęciu należy je uznać za przejaw patologii wciąż jeszcze młodego systemu demokratycznego. Dla dobra wspólnego istotnym byłoby wypracowanie umiejętności rozpoznawania tego rodzaju manipulacji, wytworzenia jakichś mechanizmów obronnych. Wydaje się, że - niezależnie od prawdziwości formułowanych wobec polityków zarzutów - opinia publiczna powinna być wyposażona w pewne kompetencje, które mogłyby zwiększyć prawdopodobieństwo radzenia sobie w takich sytuacjach. Chodzi tu mianowicie o wiedzę, jak rzetelnie weryfikować dostępne dane i - co za tym idzie - nie ulegać przedwyborczej propagandzie, zwłaszcza tej najniższych lotów. Niestety bardzo często można odnieść wrażenie, że nasi politycy i ludzie z ich zaplecza traktują obywateli jak idiotów, zgodnie z treścią znanego bon motu: "ciemny lud wszystko kupi". Najczęściej kandydaci różnych formacji są sprzedawani jak mydło i proszek do prania, a powszechne stosowanie marketingu politycznego powoduje, że kampanie przeradzają się we wzajemną wymianę ciosów, poszukiwanie haków, słowem, igrzyska, w których wygrywają najsprytniejsi i najbardziej bezczelni. I oczywiście brakuje już miejsca na poważną rozmowę o ludzkich problemach, oczekiwaniach i aspiracjach.
Podczas pisania tego artykułu przypomniałem sobie anegdotę: kilka lat temu moja firma przeprowadziła badanie przedwyborcze w jednym z mazowieckich miast. Podczas prezentacji wyników w zamkniętym gronie próbowałem dyskutować z przedstawicielami zleceniodawcy (grupy lokalnych działaczy jednej z wiodących partii politycznych) na temat możliwości wykorzystania tych ustaleń badawczych na potrzeby kampanii i zaprojektowania odpowiedniej strategii wyborczej. Niestety moi rozmówcy nie okazali większego zainteresowania, ponieważ - jak mnie poinformowano - właśnie weszli w posiadanie serii zdjęć swojego głównego oponenta, który został sfotografowany w stanie upojenia alkoholowego. To był ich główny pomysł na kampanię. A jaki był finał? Wspomniany komitet wkrótce poniósł bolesną porażkę...
Marcin Jóźko
Socjolog, szef firmy Lokalne Badania Społeczne